Chyba nie ma linii kolejowej, na której nie zdarzyłby się tragiczny w skutkach wypadek. Nasz trakt kolejowy nie jest tutaj wyjątkiem. Dokładnie trzydzieści lat temu na przejeździe kolejowym w Dytmarowie, gdzie krzyżują się tory Magistrali Podsudeckiej z szosą łączącą drogową trasę podsudecką (Kłodzko-Pyskowice) ze wsią Dytmarów, rozegrała się straszna tragedia. Według zachowanych relacji jej przyczyną była fatalna w skutkach decyzja dróżnika oraz niefrasobliwość mieszkańców małej wsi Jasiona (sołectwa położonego niedaleko Prudnika).
Linię kolejową biegnącą od Nysy (i wcześniej od Legnicy), przez Prudnik, Racławice Śląskie do Kędzierzyna-Koźla (i dalej do Katowic) wybudowano w 1876 roku. W owych czasach praktycznie każdy przejazd kolejowy był strzeżony przez dróżnika i rogatki. Po zakończeniu II wojny światowej sytuacja nie zmieniła się, jednak postępująca restrukturyzacja PKP doprowadziła do tego, że z przejazdów kolejowych stopniowo znikali dróżnicy i szlabany, a w miejsce bezpiecznych przepraw przez torowisko powstały przejazdy niestrzeżone.
Jeszcze w latach 80-tych ubiegłego wieku stacja Dytmarów była czynną i w pełni funkcjonalną stacją kolejową z dyżurnym ruchu oraz nastawniczymi. Znana była przede wszystkim z rampy kolejowej używanej do przeładunku płodów rolnych. Sercem stacji były dwa perony oraz niewielki budynek z małą poczekalnią, kasą biletową oraz pomieszczeniem pracy dróżnika. Obok tego budynku znajdowały się toalety. Decyzją z roku 1983 stacja Dytmarów straciła na swoim znaczeniu i niemalże wszyscy pracownicy znaleźli zatrudnienie w Prudniku. Pozostał tylko jeden kolejarz odpowiedzialny za obsługę zapór przy drodze do Dytmarowa.
Był luty 1985 roku, niedziela. Okoliczni mieszkańcy do dziś pamiętają tamten dzień, a dokładniej pogodę, jaka wówczas panowała. Nad ziemię prudnicką nadciągnęła niespotykana śnieżyca ograniczająca widoczność do jednego metra. Większość z okolicznych mieszkańców szykowało się, aby zdążyć na poranną Mszę do kościoła, ale troje pracowników Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej Jasiona (mieszkańców Dytmarowa) z samego rana udało się do obory znajdującej się w miejscowości Laskowice. Byli to dwaj mężczyźni i jedna kobieta. Zadaniem kobiety było wydojenie krów, a mężczyźni mieli nakarmić bydło. Po zakończeniu pracy wsiedli do ciągnika nazywanego popularnie sześćdziesiątką i udali się w drogę powrotną do swojej miejscowości. Na ich trasie znajdował się przejazd kolejowy przy stacji kolejowej Dytmarów.
W tym samym czasie w Racławicach Śląskich zatrzymał się dalekobieżny pociąg relacji Katowice-Legnica prowadzony największym polskim parowozem pośpiesznym serii Pt47 (nazywanym popularnie petą lub petuchą). Według niektórych pociąg relacji Katowice-Legnica w tamtym roku nie miał planowego postoju w Racławicach Śląskich i stację tę pokonał na biegu (ta informacja wymaga weryfikacji). Parowóz Pt47, duma polskiej kolei, obsługiwał tylko renomowane połączenia międzywojewódzkie na liniach magistralnych. Tak potężne lokomotywy, których koła napędne były większe niż wysoki mężczyzna, mogły stacjonować tylko w największych lokomotywowniach kraju (Pt47 obsługujące pociągi na Magistrali Podsudeckiej stacjonowały w Kłodzku i Katowicach). Masa tej lokomotywy przekraczała 100 ton, długość z tendrem 24 metrów, a prędkość, jaką osiągał parowóz dochodziła do 110km/h. Dyżurny stacji w Racławicach po upewnieniu się, że wszyscy pasażerowie wsiedli już do pociągu zmierzającego do Legnicy lub po tym, jak pociąg minął stację na biegu, przekazał informację do dyżurnego stacji Prudnik, że skład jest już w drodze oraz tę samą informację do dróżnika przejazdowego w Dytmarowie. Ten ostatni musiał opuścić rogatki na opisywanym przejeździe kolejowym. Następną stacją, na której zaplanowano postój pociągu dalekobieżnego był Prudnik, a przez Dytmarów pociąg miał przejechać z największą dopuszczalną prędkością bez zatrzymywania się.
Tuż za stacją Racławice Śląskie linia kolejowa biegnąca w kierunku Prudnika pokonuje rozległe wzniesienie. W tym miejscu Magistrala Podsudecka przebiega najbliżej granicy państwowej oraz w pobliżu pochodzącego z 1633 roku tzw. Słupa Szwedzkiego (kolumny granicznej, jednego z największych zabytków Racławic Śląskich). Pociąg pokonuje to wzniesienie z wielkim trudem stopniowo nabierając prędkości. Na wysokości Szwedzkiego Słupa, w połowie drogi między Racławicami a Dytmarowem, znajduje się szczyt wzniesienia (ok. 101km linii kolejowej numer 137). Od tego miejsca składy kolejowe bardzo szybko nabierają prędkości.
Kiedy pociąg relacji Katowice-Legnica był już na szlaku, a dróżnik przejazdowy w Dytmarowie zdążył opuścić szlabany, to do stacji Dytmarów dojechał ciągnik z wracającymi pracownikami spółdzielni. Prosili oni kolejarza, aby ten podniósł rogatki. Z niewyjaśnionych przyczyn dróżnik (mieszkaniec Prudnika) zrobił to mimo, że wiedział o zbliżającym się pociągu udającym się do Legnicy. Przypuszczalnie dróżnik podniósł szlabany, ponieważ uznał, że lokomotywa jest jeszcze daleko, a ciągnik zdąży przejechać.
Teren w pobliżu stacji Dytmarów jest terenem otwartym. Zbliżający się pociąg widać z daleka, a słychać go na kilka minut przed przyjazdem. Dróżnik skupił się pewnie na dźwiękach wydawanych przez parowóz. Z racji szalejącej śnieżycy pociągu i tak pewnie nie zauważyłby. Kolejarz nic nie słysząc podniósł szlabany. Nie wziął pod uwagę, że w czasie panującej śnieżycy wiał tak mocny i gwiżdżący wiatr, że zagłuszył odgłos zbliżającej się lokomotywy.
Rogatki zostały podniesione, a ciągnik z pracownikami RSP wjechał na tory. W tym samym momencie mknący z prędkością 100km/h parowóz pojawił się na feralnym przejeździe. Doszło do zderzenia. Części ciągnika zostały odrzucone na kilkaset merów, ale pociąg bez zatrzymywania jechał dalej. Śnieżyca do tego stopnia ograniczała widoczność, że maszynista prowadzący lokomotywę Pt47 nawet nie poczuł, że jego parowóz w coś uderzył. Skład zatrzymał się dopiero w Prudniku. Symbolem wypadku była zwisająca na przedzie lokomotywy torba z ubraniami, jaka musiała przyczepić się do parowozu zaraz po uderzeniu. Obsługa pociągu szybko zorientowała się, że doszło do tragedii. Natychmiast sprawdzali, czy coś znajduje się pod parowozem, ale nic nie znaleźli. Zwisająca torba oraz pewnie ślady krwi świadczyły o tym, że między Racławicami, a Prudnikiem coś musiało się wydarzyć. Natychmiast podjęto działania zmierzające do ustalenia, w co i gdzie uderzył parowóz.
W wypadku zginął kierowca ciągnika oraz podróżująca kobieta. Nie mieli żadnych szans. W ciągniku, który uległ zderzeniu z boku kierowcy po jego prawej stronie znajdowały się urządzenia hydrauliczne, a po prawej wolna przestrzeń i często siedzisko. Żeby kobiecie było wygodnej usiadła z lewej strony kierowcy. Właśnie z tej strony w ciągnik uderzyła lokomotywa. Prawdopodobnie zabrakło dosłownie sekund, by ciągnik zdążył przejechać przez tor numer 1 (północny). Lokomotywa musiała uderzyć w tył lewej strony pojazdu, ponieważ osoba siedząca z prawej strony w wyniku uderzenia została wyrzucona aż za płot znajdujący się za torowiskiem. To właśnie drugi mężczyzna siedzący w prawym boku ciągnika cudem przeżył. Jeszcze bardzo długo po tym wypadku leżał w śpiączce. Kilka lat później zmarł.
Można sobie wyobrazić ostatnie chwile życia zmarłych. Masa pędzącego pociągu (lokomotywa plus wagony) mogła wynosić nawet 500 ton. Żaden pojazd w przypadku zderzenia z pociągiem, którego prędkość w tym miejscu wynosiła 100km/h nie miał żadnych szans. Kierowca oraz kobieta zginęli pewnie natychmiast. Nawet nie byli świadomi tego, co się stało. O wielkim szczęściu może mówić mężczyzna, który przeżył. O jego farcie decydowały ułamki sekund i pozycja ciągnika na przejeździe.
Dróżnik pracujący w Dytmarowie został natychmiast aresztowany i skazany. W więzieniu spędził tylko kilka lat. Zwolniono go z powodu złego stanu zdrowia. Co dzieje się z nim obecnie tego nie wiadomo. Jego wina była bezsprzeczna, a podniesienie szlabanów było posłaniem na pewną śmierć osób znajdujących się w ciągniku. Można sobie tylko wyobrazić, co czuł dróżnik widząc jak lokomotywa z potworną siłą uderza w ciągnik rozrzucając jego części po okolicy. Pewnie wtedy patrząc na znajdujące się w górze szlabany zastanawiał się, co przed chwilą zrobił, a grozy tej chwili musiał dodawać odgłos gwiżdżącej lokomotywy i świst pędzących wagonów.
W miejscu tragedii dziś nie znajduje się żaden krzyż upamiętniający zmarłych. Wiemy o niej tylko dlatego, że wydarzenia z niedzieli roku 1985 utkwiły w pamięci okolicznych mieszkańców. Tak naprawdę z chwilą, gdy parowóz uderzył w ciągnik tragedia się nie zakończyła, ale na dobrą sprawę zaczęła i trwała jeszcze bardzo długo, dlatego przejeżdżając przez przejazd kolejowy na stacji Dytmarów pamiętajmy o zmarłych w tym miejscu i ich rodzinach oraz o tych, którzy także ucierpieli w wyniku tej katastrofy.
Pozostałe wypadki kolejowe powiatu prudnickiego
W 130-letniej historii kolejnictwa ziemi prudnickiej dochodziło do wielu wypadków. W latach 60-tych na stacji Racławice Śląskie zginął lekarz. Jechał samochodem od strony Laskowic. Nie zapanował nad pojazdem w miejscu gdzie szosa przechodzi nad torowiskiem i spadł kilka metrów w dół na tory ginąc na miejscu.
W miejscu gdzie obecnie rozpoczyna się obwodnica Lubrzy i Prudnika jest przejazd kolejowy krzyżujący się z drogą prowadzącą do Skrzypca. Kilka lat wcześniej utknęła na nim ciężarówka. W tym momencie pojawił się pociąg. Kierowca ciężarówki został w kabinie, a pasażer zdołał wybiec. Pechowo pociąg uderzając w ciężarówkę zgniótł ją tak, że kierowca znajdujący się w kabinie przeżył, a osoba będąca na zewnątrz została wciągnięta pod pojazd, zmiażdżona i to ona zginęła.
Kika lat temu listonoszka wracająca z pracy w pobliżu Twardawy wjechała na przejeździe kolejowym wprost pod nadjeżdżający pociąg relacji Kędzierzyn Koźle-Nysa, który prowadziła lokomotywa SP32.
To nie wszystkie ofiary śmiertelne, ponieważ tych począwszy od samobójców do przypadkowych ofiar ginących na torach jest bardzo dużo. Nigdy jednak nie było tak, że winę za wypadek ponosiła obsługa pociągu. Oni też po części byli ofiarami, ponieważ nie mieli żadnych szans by w porę szybko zatrzymać potężne maszyny i im przyszło żyć z świadomością, że pod ich pociągami ginęli ludzie. Artykuł powstał w oparciu o materiały historyczne oraz wspomnienia mieszkańców Laskowic i Racławic Śląskich.
Właśnie taki parowóz serii Pt47 pędząc z prędkością 100km/h uderzył w ciągnik, którym podróżowali mieszkańcy Dytmarowa. Średnica kół napędnych jest większa niżeli dorosły mężczyzna. Parowóz PT47 widoczny na zdjęciu znajduje się w Skansenie Kolejowym w Pyskowicach.
Archiwalne niemieckie zdjęcie prezentujące stację w Dytmarowie, kiedy jeszcze funkcjonowała się tam typowa pruska stacyjka z budką dróżnika i szlabanami. Budynek wraz z rogatkami rozebrano kilka lat po wypadku z 1985 roku.